Post by Radek on Mar 7, 2009 13:09:46 GMT 1
< Rob Zombie – “Dragula” >
Gwardziści strzelali. Robale parły naprzód. Powietrze było ciężkie od zapachu kordytu, rozgrzanego metalu, ozonu, promethium i spalonego mięsa, i gęste od promieni lasera, metalowych i chitynowych pocisków i strug kwasu. Tyranidy wciąż nadchodziły, galopując, skacząc i pełzając, przedzierając się poprzez ruiny budynków, zagruzowane ulice, wraki rozbitych pojazdów i barykady z właściwą sobie, jednomyślną, pozbawioną instynktu samozachowawczego determinacją. Gwardziści witali je ścianą ognia, z podobną, ponurą determinacją. To był ich świat i, na Imperatora, gotowi byli umrzeć, zanim oddaliby go tym przeklętym potworom. I umierali. Ale trzymali linię.
Ash zaklął kuląc się za na wpół zburzoną ścianą, gdy gruzowisko w pobliżu rozorały seria z jednej z tych nie-świętych biologicznych broni. Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Wychylił się by posłać w kierunku szarżujących robali serię zabójczych impulsów twardego światła ze swojego Triplexa, po czym znowu przykucnął za ścianą, spoglądając w kierunku pobliskiego stanowiska dowodzenia. Tę szumną nazwę nosiła pośpiesznie wygrzebana w gruzie dziura otoczoną niskimi barykadami z worków z piaskiem i przygodnego złomu, gdzie rozłożyła się sekcja dowodzenia kompanii trzymającej tą przecznicę (Szósta Siedemnastego Regimentu Resurgamu), i gdzie teraz przebywała reszta jego towarzyszy.
Inkwizytor Jon Farnsworth był opoką spokoju. Był nieco zgarbiony, by lepiej wykorzystać zapewnianą przez barykady osłonę, ale nikt nie śmiałby, ani nawet nie pomyślałby, o nazwaniu tego całkowicie pragmatycznego zachowania strachem. Z kamienno stoickim wyrazem pobrużdżonej twarzy wyglądał na pole bitwy. Jednie ktoś, kto znał go tak dobrze – czy może raczej tak długo – jak Ash, potrafił zidentyfikować na jego twarzy jakąś emocję, i bynajmniej nie był to strach czy nawet obawa. Raczej irytacja. Tak, obecna sytuacja zdecydowanie pokrzyżowała im plany. Ich rozbita Chimera stała nieopodal, z kadłubem i gąsienicami na wpół rozdartymi i oplecionymi mackowatymi pnączami pocisku z Ciernistego Dusiciela. Od kiedy się z niej wydostali Farnsworth nie poświęcił jej więcej jak przelotnego, skrycie zdegustowanego spojrzenia. Ash też wolał nie patrzeć na wrak. Przypominał mu o tym, że mógł skończyć jak jego kierowca, zgnieciony na papkę przez eksplozyjnie rozrastający się obcy organizm.
Nico stał obok inkwizytora, szczelnie okryty ciężkim, sięgającym ziemi płaszczem, z kapturem naciągniętym nisko na twarz. Wyglądał przez to jak ciemna, wysmukła i śmiertelnie cicha iglica. Stał w pełni wyprostowany, nie udając nawet, że korzysta z osłony i sprawiał wrażenie, że otaczający ich chaos i trwająca czasem dosłownie kilkanaście metrów dalej walka na śmierć i życie nie obchodzi go i nie dotyczy. Stał całkowicie spokojnie i nieruchomo pośród krzyżujących się serii i śmigających odłamków, obojętny na pobliskie eksplozje, na dźwięk których wszyscy wokół odruchowo kurczyli ramiona, jakby zupełnie nie dbał o własne bezpieczeństwo. Może to dzięki jednej ze swoich nienaturalnych mocy po prostu wiedział, że nie zostanie trafiony, że dzisiaj nie zginie? A co do umierających Gwardzistów, rzeczywiście, cóż mogli go obchodzić? Ash zaklął w duchu i po raz kolejny stłumił w sobie chęć zrównania jego chudej dupy z gruntem.
Maya jak zawsze stanowiła mocny kontrast dla Farnswortha i Nico. Niska i drobna, nawet w swoim pancerzu i płaszczu, ruchliwa i rwąca się do działania. Jej emocje były wyraźnie wypisane na jej skażonej kilkoma bliznami, lecz wciąż pięknej, elfiej buzi, widoczne i wyraźne dla całego świata. W bystrych oczach patrzących zaczepnie spod nierównej, czarnej grzywki płonął bitewny ogień. Przy swoim inkwizytorze była jak bojowy pies czekający na spuszczenie z łańcucha, na rozkaz do akcji, gdy jak pocisk typu odpal-i-zapomnij wystrzeli, by zgładzić wrogów Imperatora i Świętej Terry. Ta myśl zawsze napawała Asha dziwną, gorzko-słodką mieszanką smutku, złości i dumy.
"Niech Warp pochłonie te nie-święte wybryki natury," mruknął Farnsworth. "Jeżeli ten sektor padnie, możemy już nigdy nie dotrzeć do celu."
"Przynajmniej będzie bezpieczny," zauważył Nico swoim nieludzko akcentowanym, cichym głosem. "Pożeracz go nie użyje, a nikt inny nie będzie w stanie go zdobyć."
Inkwizytor chrząknął cicho, co było u niego odpowiednikiem poirytowanego parsknięcia.
"Wytrzymają," stwierdziła stanowczo Maya, nie odrywając intensywnego spojrzenia od walczącej Gwardii. "To dobrzy ludzie. Mają wolę i wiarę. Dadzą radę."
Farnsworth skinął głową. Tak, wyglądało na to, że dziewczyna (jak długo będzie od niego trzy razy młodsza – czyli zawsze – zawsze będzie dla niego dziewczyną, niezależnie od jej własnego wieku) miała rację. Zwijający się jak w ukropie nieopodal major Marcus Grel i jego komisarz Jolan Ferra prowadzili doskonałą kompanię. Ich ludzie byli dobrze wyszkoleni, zmotywowani, doświadczeni, i twardzi. Umierali, to było nie do uniknięcia. Ale, choć kompania miejscami była niemalże w strzępach, wśród jazgotu las-karabinów, terkotu auto-działek, ryku miotaczy płomieni, eksplozji granatów i zgrzytu bagnetów jakimś sposobem nawet bez ciężkiego wsparcia zabierali ze sobą wystarczająco dużo Tyranidów by powstrzymać ich marsz. To był ich świat i płacili za niego krwią, nie cofając się nawet o cal. Oczywiście, nawet jeżeli kompania majora Grela zwycięży i utrzyma ten sektor, cała planeta wciąż mogła zostać stracona. Ale to było całkowicie poza kontrolą inkwizytora i pozostawało bez wpływu na jego plany, odsunął więc od siebie tę niemiłą myśl. Nie, żeby mógł sprawować wielką kontrolę nawet nad swoją obecną sytuacją. Umiłowany Imperatorze, przeklnij te cholerne robale!
Święta Terro, chyba pomyślał to w złą godzinę! Tyranidy rzuciły się naprzód z nową energią, gdy strumień ohyd wylewający się z ulic i ruin naprzeciwko pozycji kompanii, który wydawał się właśnie słabnąć, trysnął z nowym, przerażającym wigorem. Gwardziści nie oddali pola. Z ponurą determinacją stawili czoła nowej fali nieludzkiego wroga.
Ash ze swej strony klął już nieprzerwanym strumieniem dołączając do ściany ognia, którą Szósta Kompania postawiła na drodze szturmujących obcych. To nie tak miało wyglądać. Miał nadzieję, że jeżeli dorwie go jakaś koszmarna bestia, ktoś w okolicy zachowa dość zimnej krwi by skrócić jego śmierć strzałem w głowę. Miał nadzieję, że to będzie Maya. W niezmordowanie nadciągającej hordzie dostrzegł przynajmniej dwa "mioty" Wojowników. I coś prawie tak wielkiego jak czołg, z dwoma parami straszliwych, podobnych kosom ramion. Carnifex. Cudownie. To zdecydowanie nie tak miało wyglądać. I co teraz, wasza inkwizytorska mość?
Było jasne, że Gwardia nie wytrzyma już długo. Horda zmutowanych potworów powoli lecz nieubłaganie pochłaniała pozycje ludzkich żołnierzy. Jedna po drugiej padały barykady, cichły stanowiska ogniowe. Ash, blady i zlany potem, nie zdejmując palca ze spustu patrzył, jak ginie ostatnia drużyna broni ciężkiej na ich odcinku. Stanowisko auto-działka zostało zalane koszmarną falą pokracznych stworów, które zbite w kupę wydawały się składać wyłącznie z szarpiących szponów i drących, zębatych paszczy. Gwardziści drogo sprzedali życie. Działko strzelało dosłownie do ostatniej chwili, strzelec zaciskał palec na spuście nawet, gdy tyranidzki Rozpruwacz odgryzał mu tą dłoń. A potem wszystko znikło w kuli ognia, gdy pożerany żywcem ładowniczy zdążył wyszarpnąć zawleczkę z granatu, który dodatkowo zdetonował całą pozostałą amunicję.
A potem nagle nadszedł ratunek.
Na stanowisku dowodzenia, gdzie major, jego komisarz, ich świta oraz inkwizytor Farnsworth, Nico i Maya szykowali się już do swej ostatniej walki, kompanijny vox zgrzytnął nagle włączając się na nową częstotliwość i przemówił lakonicznym głosem zniekształconym nie tylko przez odbiornik, ale też ryk silnika i maskę tlenową.
"Szósta Siedemnastego, tu Skrzydło Delta Dwa Siódmej Myśliwskiej, co powiecie, odbiór?"
Operator voxa, z wyrazem twarzy w którym niedawna desperacja mieszała się z niedowierzającą jeszcze nadzieją, skrzyżował spojrzenia z majorem Grelem. Major, z podobnym wyrazem twarzy, skinął tylko krótko głową. Nie było ani sekundy na wahanie ani formalności.
Operator rzucił się do mikrofonu, wdusił przycisk nadawania i krzyknął: "Delta Dwa, tu Szósta! Deszcz! Sprowadźcie nam deszcz!" Dopiero po chwili niemalże desperackim tonem dodał: "Odbiór?"
"Szósta, Delta Dwa, zrozumiano. Nadchodzi deszcz. Bez odbioru," skrzypnął głos z voxa.
Niebo nad polem bitwy było zasnute dymem, lecz prawie bezchmurne. Zupełnie nie zanosiło się na burzę. A jednak zagrzmiało. A potem z rykiem silników z góry spadło skrzydło Sępów.
< Rammstein – “Feuer Frei” >
Rozdzierane powietrze wyło gdy kanciaste, dwóogonowe kanonierki runęły na masę robali jak pięść samego Imperatora. Ku nadlatującym Sępom sięgnęły smugi chitynowych pocisków i bio-plazmy, bezskutecznie jednak. Jedna z kanonierek została wprawdzie trafiona, lecz nie dość mocno by ją zatrzymać. Ciągnąc za sobą smugę dymu kontynuowała nalot. Cztery maszyny przemknęły wzdłuż szerokiej przecznicy, zasypując skłębioną hordę Tyranidów gradem eksplodujących pocisków i strumieni twardego światła ze swoich ciężkich bolterów i podwieszonych pod skrzydłami działek laserowych, wyrąbując w szeregach robali szerokie, krwawe przesieki. A wszystko, co przeżyło bezpośredni ostrzał stało się celem bomb kasetowych i zapalających, które imperialne maszyny zrzucały tuż za sobą. Dźwięk kruszonych pancerzy i dartego mięsa był słyszalny nawet przez ryk broni, eksplozji i silników, a przypominał odgłosy słyszane, gdy ktoś bardzo głodny pożera homara. W przeciągu kilku sekund ulica i okoliczne ruiny zamieniły się w rzeźnię.
Przez krótką chwilę cudownie ocaleni gwardziści skamienieli, gapiąc się na jatkę w niemym, osłupiałym niedowierzaniu pośród cichnącego w oddali ryku silników, który przy zakończonej właśnie kanonadzie wydawał się głuchą ciszą. A potem zareagowali w jedyny możliwy sposób. Chóralny ryk zwycięstwa był prawie tak głośny, jak niedawne eksplozje. Ash nie mógł się powstrzymać przed dołączeniem do niego.
Oczywiście nie wszystkie Tyranidy zginęły w nalocie, jednak w porównaniu do nieprzeliczonej hordy, jaką prezentowały przed chwilą, niedobitki, które przedzierały się teraz przez zwały rozszarpanych zwłok towarzyszy, choć wciąż liczne, wydawały się ledwie garstką.
"Chwalcie Imperatora i podajcie amunicję! Zwyciężymy!" zakrzyknął komisarz Ferra.
"Tak jest! Naprzód, zmiażdżyć ich!" wrzasnął major Grel chwytając moment. Wdrapując się na barykadę dobył swego pistoletu laserowego i imponującym strzałem z ponad trzydziestu metrów powalił szarżującego Gaunta.
Gwardziści Szóstej Kompanii nie potrzebowali więcej zachęty. Z nowym zapałem wznowili ogień, po czym powoli zaczęli posuwać się naprzód, przechodząc do ostrożnego lecz zdeterminowanego kontrataku. Imperator był z nimi. Zesłał swą zemstę na ich nie-świętego wroga i pozwoli im zwyciężyć. Krew ich towarzyszy nie pójdzie na marne. Ich planeta, ich dom nie ulegnie najeźdźcy. Teraz wypalą ten wynaturzony rak ze swego świata.
"Dzięki niech będą Jemu na Świętej Terzrze," westchnął inkwizytor. "Wiedziałeś, że tak to się skończy?" zapytał spoglądając nieco oskarżycielsko na swego tajemniczego sprzymierzeńca. Nico ledwo zauważalnie wzruszył ramionami pod płaszczem. Ash mógł przysiąc, że pod kapturem i ukrytym pod nim hełmem nieludzki psyker pozwolił sobie na pełen wyższości uśmieszek.
"Pomóc im, wasza inkwizytorska mość?" zawołał Ash spod swojej ściany.
"Każdy karabin przyda się dla wypełnienia dzieła Imperatora," zawyrokował poważnie Farnsworth. Ash uśmiechnął się pod wąsem, jak zawsze gdy był świadkiem, jak Jon Farnsworth przybiera swą publiczną, inkwizytorską personę.
"Baw się dobrze," zachichotała Maya. "Tylko nie odchodź za daleko."
"Właśnie," przytaknął Farnsworth. "Wciąż musimy zdobyć jakiś transport."
"A tylko ja w tej bandzie umiem prowadzić," zgodził się Ash ze złośliwym uśmiechem. Odwrócił się i ruszył za gwardzistami, z karabinem gotowym do strzału.
Sytuacja wyglądała teraz niespodziewanie dobrze. Losy bitwy odwróciły się. Teraz to Gwardziści posuwali się naprzód, choć wolniej niż wcześniej Tyranidy, ubezpieczoną tyralierą odbierając obcym pole, kładąc przed sobą pokotem zdruzgotane resztki roju.
I nagle wszystko wzięło w łeb.
Tyranidy wydawały się skończone. Gwardziści zbliżali się właśnie do drugiej strony ulicy, gdzie część budynku zawaliła się podczas ataku Sępów, tworząc spore zwałowisko gruzu i metalu poprzetykane zmiażdżonymi tyranidzkimi trupami.
Zwałowisko poruszyło się.
Najbliższa drużyna przystanęła ostrożnie, zajmując ubezpieczone pozycje i szykując się by powitać cokolwiek wyłoni się z gruzów nawałą ognia ze swych karabinów laserowych.
Zwałowisko eksplodowało.
< Korn – “It's Me Again” >
Z mrożącym krew w żyłach rykiem, pięciometrowy, zwalisty jak buldożer potwór odrzucił z siebie przygniatające go gruz i trupy, rozrzucając je wokoło jak szrapnele.
"Carnifex!!!" wrzasnął najbliższy gwardzista, rzucając się w tył i otwierając ogień. Ułamek sekundy później jego ciało, teraz rozdzielone w pasie na dwie części, zostało ciśnięte w powietrze jak szmaciana lalka niemalże niedbałym wymachem jednej z potężnych kos służących tyranidzkiemu monstrum za ramiona.
Carnifex nie pozostał nienaruszony przez niedawny nalot. Jedno z jego ramion zamieniło się w postrzępiony kikut a grzbietową skorupę znaczył szlak spękanych, krwawiących kraterów po pociskach z ciężkiego boltera. Jednak rany te wydawały się nawet go nie spowalniać. Z szybkością ruchów absolutnie przerażającą u tak ogromnego stworzenia runął na imperialnych żołnierzy.
Dwóch gwardzistów spanikowało i rzuciło się do ucieczki, lecz reszta drużyny dzielnie - desperacko – stawiło czoła obcej ohydzie, dźgając w potwora promieniami laserów ze swej broni. Zupełnie bezskutecznie. Gruby pancerz ze zmutowanej hiper-chityny został ledwo naruszony ludzką bronią, a chwilę później wyrosłe z tego samego materiału szpony-kosy zamieniły strzelców w krwawe ochłapy, drąc ich pancerze osobiste i ciała jak mokrą tekturę.
Farnsworth spojrzał na Mayę i napotkał wyczekujące spojrzenie wściekle zielonych oczu. Westchnął cicho przeczesując palcami swoje siwe włosy w geście tłumionej irytacji. Nic dzisiaj nie szło jak należy.
"Zmiażdż to plugastwo," rzucił krótko.
"Ku Jego chwale," odpowiedziała, a na jej twarzy wykwitł drapieżny uśmiech.
< Disturbed – “Indestructible” >
"O, kurde," sapnął Ash zarywając nogi w ziemię na widok masakry, jak rozpoczęła się nie dalej jak pięćdziesiąt metrów od niego. Dla czegoś tak szybkiego jak Carnifex pięćdziesiąt metrów nie było zbyt wielką odległością.
Kawałek dalej komisarz Ferra stanął na drodze uciekinierów z pierwszej drużyny zaatakowanej przez potwora. Pierwszy z nich opanował się na sam widok jego uniformu, z wyrazem wstydu i nowej determinacji na twarzy odwracając się z powrotem do wroga i rzucając w desperacką walkę. Sekundę później zmienił się w płonące strzępy gdy Carnifex splunął w niego kulą migotliwej, boleśnie jasno zielonej bio-plazmy. Drugi miał dość. Jedyne, do czego skłonił go widok komisarza kompanii, to szybsze przebieranie nogami. Chwilę później celny strzał z pistoletu boltowego Ferra eksplodował jego głowę jak arbuz.
"Broń ciężka! Znaleźć mi jakąś broń ciężką!" grzmiał czyjś głos ponad jazgotem karabinów, wrzaskiem ludzi i rykiem Tyranida.
Nagle jakiś ciemny kształt przemknął obok Asha. Najemny żołnierz zaklął cicho, patrząc jak biegnąca postać bez trudu pokonuje zasłane trupami gruzowisko i wskakuje na przewrócony wrak pojazdu naziemnego.
"Trzymaj się, mała" mruknął. "I... Niech On ma cię w swojej opiece," dodał po chwili niechętnie.
Maya, kucając na szczycie wraku, spojrzała na miotającego się w krwawym szale super-robala, rozszarpującego dzielnych gwardzistów, wciąż desperacko próbujących powalić go samą tylko bronią ręczną. Wyprostowała się i sięgnęła do kabur na biodrach. W biegu odrzuciła płaszcz, jej czarna, biało akcentowana zbroja zasilana była teraz doskonale widoczna. Stylizowana biała lilia na prawym naramienniku, imperialny orzeł na lewym, ikona Ordo zawieszona na łańcuchu przy pasie. Nie mogło być pomyłki. Adepta Sorarita z Order Militant. Siostra Bitwy. Oto kim była. Żadnego wahania, żadnego strachu. Maya wycelowała swoje pistolety boltowe, zmówiła szybką, cichą modlitwę, zwolniła bezpieczniki i nacisnęła spusty.
Carnifex ryknął wściekle gdy czternastomilimetrowa, rakietowa amunicja zaczęła eksplodować na jego korpusie. Przeciwpancerno-fragmentujące pociski z boltera miały wystarczającą siłę ognia, by go uszkodzić, choć nie od razu. Bestia zwróciła się ku potencjalnie groźniejszemu przeciwnikowi i runęła w jego kierunku, po drodze jakby od niechcenia roztrącając i miażdżąc gwardzistów, którzy nie zdążyli zejść mu z drogi.
Maya utrzymywała ostrzał do ostatniej chwili, raz po raz naciskając naprzemiennie spusty, zasypując głowę szarżującego tyranidzkiego monstrum gradem kul w rytmie głuchych detonacji. Paszcza Tyranida znikła w ogniu i dymie eksplozji, lecz po chwili wyłoniła się znowu. Pokiereszowana, bez jednego oka, z krwawiącymi dziurami wyrwanymi w pancerzu i szczękach wyglądała jeszcze upiorniej niż wcześniej. Carnifex zdawał się wcale nie zwracać uwagi na rany, gdy ryknął przeciągle, rozpościerając swoje trzy sprawne ramiona. Maya przykucnęła, wciąż strzelając.
Ramiona-kosy Carnifexa zwarły się na wraku jak potworne nożyce do metalu, a ułamek sekundy później cała wielotonowa masa obcego wpadła na zniszczoną maszynę w pełnym pędzie, w mgnieniu oka roznosząc wrak na strzępy.
Mayi już tam nie było. Szybowała w powietrzu po potężnym, wspomaganym serwomotorami zbroi skoku w tył, w locie odpalając ostatnie pociski z magazynków swych pistoletów. Carnifex, prawie nie spowolniony w swym galopie przez przedarcie się przez wrak, uniósł ku niej na wpół zmasakrowaną lecz wciąż sprawną, rozwartą paszczę, w głębi której zalśnił chorobliwie zielony blask.
Ostatni bolt Mayi bezbłędnie trafił pomiędzy rozchylone szczęki potwora, eksplodując mu głęboko w gardle, brutalnie gasząc rodzące się tam lśnienie. Zamiast bio-plazmą, Carnifex rzygnął fioletową juchą i zatoczył się w biegu, po raz pierwszy widocznie pod wrażeniem otrzymanych ran.
Kucający za barykadą Ash zdezorientowany rozejrzał się wokół, gdy kwitujące wyczyn Mayi okrzyki radości i wsparcia uświadomiły mu, że bynajmniej nie jest jedyną osobą w okolicy, która jak urzeczona wpatruje się w toczący się pojedynek. Nie było już więcej Tyranidów, ten Carnifex był ostatni. Gwardziści Szóstej Kompani czaili się teraz wokół, czekając by wspomóc – lub pomścić – tę dzielną Siostrę, która dla nich rzuciła wyzwanie wynaturzonej bestii, której wcześniej sami nie mogli pokonać.
Maya wylądowała odrobinę tylko chwiejnie, miażdżąc gruz pod pancernymi buciorami zbroi. Odrzuciła puste pistolety – nie było czasu na chowanie ich do kabur, Carnifex był tuż, tuż – sięgnęła do wystającej nad jej prawym ramieniem rękojeści i wybiegła Tyranidowi na spotkanie. Uruchamiany miecz łańcuchowy wypełnił powietrze wściekłym, metalicznym jazgotem, zagłuszając jej własny okrzyk bojowy.
Wrzask robala pełen był żądzy krwi, gdy zamachnął się na Mayę swymi kosami. Siostra błyskawicznie skróciła dystans, nurkując pod śmiercionośnymi kończynami i przetaczając się do przyklęku przyłożyła całą siłę, jaką mogła wydobyć z siebie i zbroi, poprzez miecz, do kolana Carnifexa. Jazgot miecza i ryk potwora jednocześnie zmieniły się w wycie, gdy adamantowe, rozpędzone do kilkuset kilometrów na godzinę zęby wcięły się w chitynowy pancerz i ciało pod nim.
Carnifex zarobił nogami, utykając zatańczył w miejscu obracając się w niemalże piruecie by odsunąć uszkodzoną nogę od ataku i wprowadzić wroga w zasięg przynajmniej jednego ze swoich ramion. Scena mogłaby być nawet zabawna, gdyby nie była tak przerażająca. Jedna z monstrualnych kos dźgnęła w dół z nieludzką prędkością.
Maya odskoczyła o krok z podobną, szokującą szybkością. Z mocą i gracją na jaką pozwalała tylko zbroja zasilana zmieniła kierunek odpychając się drugą nogą i z szerokiego zamachu z półobrotu cięła w ogromny pazur zanim zdążył zawrócić po chybionym ciosie. To był błąd. Miecz łańcuchowy zawył wgryzając się do połowy w kościano-chitynową kosę, po czym stanął, zajęczał i niespodziewanie szarpnął się w dłoni Mayi. Miała tylko ułamek sekundy, by zorientować się, że w obecnej pozycji nie jest w stanie przyłożyć wystarczającej siły by dokończyć cięcie. Tym razem nie zdążyła zareagować.
Tyranid szarpnął ramieniem, wyrywając rękojeść uwięzłego w nim teraz miecza z rąk Mayi i całkiem wytrącając ją z równowagi. Upadła z chrzęstem zbroi na gruzie, odruchowo przetoczyła się w bok. Nieco za wolno.
Z gardeł obserwujących gwardzistów wyrwał się jęk przerażenia, gdy drugie z ramion potwora opadło jak włócznia, miażdżąc i przebijając ceramitowo-plastalowy pancerz naramiennika dziewczyny. Ostrze minęło jej ciało o włos, jednak przeszło na wylot przez zbroję przyszpilając ją do ziemi. Carnifex wydał z siebie głęboki, grzmiący dźwięk, jak pomruk zadowolenia. Kolejny pazur-kosa wzniósł się niemalże leniwie nad piersią Mayi.
Czas zdał się zwolnić. Dopiero teraz można było naprawdę docenić, jak mała wydawała się ta drobna kobietka przy zwalistym, kilkutonowym ogromie tyranidzkiego monstrum. Pod zbroją Maya spływała potem, a jej serce kołatało tak, że spodziewała się, że lada chwila wyskoczy jej z piersi i przebijając napierśnik rzuci na spotkanie wymierzonego w nie szponu. I chyba popuściła. Była przerażona. Ale nie, zbeształa się w myśli. Nie wolno się bać. Strach to śmierć duszy. Jak ją nauczono opanowała się kilkoma głębokimi oddechami. Przyjmie śmierć z godnością. Bez strachu już, jedynie z pogardą spojrzała w jedyne pozostałe, ohydnie żółte, nieludzkie oko Carnifexa. Próbowała. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy. Pozostało jej tylko mieć nadzieję, że Imperator łaskawie spojrzy na jej służbę i nie pozwoli jej śmierci pójść na marne. Żegnaj, braciszku...
"Żryj to, przeklęty zasrańcu!" wrzasnął ktoś, posyłając serię z karabinu laserowego prosto w pysk zgarbionego nad swoją ofiarą potwora. To było jak sygnał. Ze wszystkich stron gwardziści poderwali się z krzykiem i otworzyli ogień, na chwilę prawie całkiem przesłaniając wielkiego Tyranida wiązkami laserów. Tym razem, dzięki zmasowaniu ognia, udało im się nawet go zranić, nie zdałoby się to jednak na wiele. Carnifex warknął bardziej z irytacji niż bólu i ruszył by dokończyć Mayę. I wtedy właśnie z nikąd nadleciała rakieta.
Przeciwpancerna głowica krakowa uderzyła i z głuchym łupnięciem implozji wyrwała wielką, krwawiącą dziurę w lewym boku maszkary. Robal kwiknął i szarpnął się z zaskoczenia i bólu, niemalże upadając na bok, powstrzymując się od upadku podpierając się jednym z ramion. Jego gwałtowny ruch wyszarpnął również jego drugie ramię ze zrujnowanego naramiennika leżącej dziewczyny.
Maya była na nogach prawie zanim jeszcze przebrzmiała detonacja rakiety. Rzuciła się ku wbitemu w ziemię ramieniu, którego Carnifex użył jako podpory – temu samemu, które wcześniej próbowała skrócić, w którym wciąż tkwił jej miecz. Całym ciężarem naparła na rękojeść i osłonę ostrza, zaciskając dłoń na spuście. Miecz łańcuchowy zgrzytnął, ryknął, jęknął i z suchym, wywołującym dreszcze trzaskiem przepołowił biologiczne ostrze Tyranida.
Carnifex wrzasnął tracąc równowagę, z łoskotem opadając na kolano. Maya jednym susem znalazła się na jego nowo-uszkodzonym ramieniu gdy opadło ku ziemi. Mogła niemal przysiąc, że, gdy jej twarz na chwilę znalazła się na wysokości jego paszczy, w jego nieludzkim spojrzeniu dostrzegła coś jak osłupiałe, niedowierzające zdumienie. A potem ta chwila minęła i Maya wybiła się silnym kopnięciem, lądując na karku potwora. Nadludzkim prawie wysiłkiem złapała równowagę, po czym płynnie obróciła się i zsunęła by usiąść okrakiem na jego grzbiecie.
Gwardziści, którzy przestali strzelać gdy nadleciała rakieta, patrzyli w niemym osłupieniu, jak ryczące łańcuchowe ostrze wznosi się w dwuręcznym chwycie, a następnie opada szerokim łukiem i z przeraźliwym jazgotem wcina w pancerną czaszkę Carnifexa.
Monstrum zawyło rozpaczliwie, miotając się i zataczając na wszystkie strony i wymachując dwoma pozostałymi kosami, próbując zrzucić lub strącić przeciwnika. Chitynowe ostrza minęły Mayę o włos. A potem było już za późno.
Przerośnięta, ciężka piła łańcuchowa, którą w rzeczywistości był miecz, pokonała naruszoną boltami i laserami pancerną skorupę na czasze Tyranida i wcięła się w jej soczystą zawartość. Fioletowa posoka i wilgotne strzępy tkanki trysnęły fontanną spod dziko wirujących zębów miecza. Carnifex wydał ostatni dźwięk, coś pomiędzy rykiem a gulgotem, szarpnął się zupełnie bez koordynacji, i zwalił na plecy z dudniącym tąpnięciem. To wreszcie, niestety za późno by go uratować, zrzuciło Mayę z jego grzbietu. Dziewczyna znikła z drugiej strony cielska z zaskoczonym, mało godnym piśnięciem. Ogromny Tyranid ostatni raz wierzgnął, smagnął gruzowisko ogonem, po czym znieruchomiał na zawsze.
Gwardziści Szóstej Kompanii czekali w pełnej napięcia ciszy, wpatrując się w znieruchomiałe truchło robala. Dał się słyszeć zgrzyt metalu na gruzie. Z zasłoniętej strony trupa wyłoniło się szczupłe, opancerzone ramię i chwyciło za wystający kawał pancerza powalonego potwora. Maya podciągnęła się i wgramoliła na zdewastowaną skorupę Carnifexa. Jej twarz, włosy, pierś i ręce były obficie zachlapane fioletową juchą. Wyprostowała się i powiodła spojrzeniem po pełnych zdumionego podziwu i szacunku twarzach żołnierzy. Nigdy nie była przesadnie skromna, ale poczuła, że pod ciężarem tych spojrzeń trochę się rumieni. Uśmiechnęła się do nich.
"Chwałą Jemu na Świętej Terzrze! Zwycięstwo!" krzyknęła.
Gwardia odpowiedziała zgodnym, ryczącym chórem. Na chwilę z żołnierzy uszło całe napięcie. Zwyciężyli. Ich świat wciąż był zagrożony, wojna była jeszcze daleka od zakończenia. Ale ta bitwa, ten dzień, należały do nich. Imperator ocalił ich w najczarniejszej godzinie – dwa razy! – zsyłając im swoje podniebne anioły zemsty, a potem tą niesamowitą Siostrę. Z takimi znakami, jak mogli jeszcze wątpić w ostateczny tryumf Człowieka?
Maya zaśmiała się i pomachała do Asha, który szczerzył się do niej, nonszalancko opierając się o barykadę z pustą wyrzutnią rakiet opartą o ramię. Skąd ją wytrzasnął? Dziewczyna zachichotała gdy najemnika dopadł sierżant z drużyny broni ciężkiej, niechybnie przybyłej na pomoc z innego odcinka, i stanowczo zażądał zwrotu swojej broni. Ash musiał mu ją wyrwać, jak tylko się pojawili. Nie zaufałby nikomu innemu, że w takiej sytuacji użyje takiej broni skutecznie i jednocześnie bezpiecznie dla niej. Strasznie był nadopiekuńczy.
"Jak ona się nazywa?" zapytał ktoś w pobliżu, wśród harmidru wiwatujących gwardzistów. Ash, który zdążył się już opędzić od sierżanta żądającego z powrotem swej rury, odpowiedział: "Cade. Maya Cade."
Wieść rozniosła się lotem błyskawicy. Już po chwili gwardziści zaskandowali: "Cade! Cade!! Cade!!! CADE!!!" Ash przyłączył się do nich z przebiegłym uśmieszkiem. W końcu nie muszą wiedzieć, że to też jego nazwisko.
Major Grel i, szczególnie, komisarz Ferra nie byli może zbyt uszczęśliwieni tym przejawem kultu osobowości, ale ostatecznie nie mogli zaprzeczyć, że Maya naprawdę zasłużyła na uznanie, ani odmówić swoim ludziom prawa do radości. Do tego sama zainteresowana zachowywała się z należytą powściągliwością i bogobojnością. Ponowne zaprowadzenie dyscypliny w szeregach Szóstej Kompanii Siedemnastego Regimentu nie było trudne. Pomimo zmęczenia i ciężkich strat morale było wysokie, a żołnierze palili się do dalszego działania. Dziś byli zwycięzcami kroczącymi w łasce Imperatora.
Inkwizytor Farnsworth stłumił westchnięcie, patrząc na powracających powoli Mayę i Asha. Czasami czuł się już stanowczo za stary na takie zabawy. Do tego praca z tymi ludźmi przypominała czasem zaganianie kotów.
"Nie jesteś ranna?" zapytał Mayę.
"Tylko siniaki," odpowiedziała dziewczyna beztrosko.
"Dobrze. Dobra robota," skinął zdawkowo głową. Maya odpowiedziała skinieniem i zadowolonym uśmiechem.
"Skoro więc mocne wrażenia mamy już z głowy, czas wznowić naszą misję. A wciąż potrzebujemy transportu."
"Słyszałem z pewnego źródła," oznajmił Ash, uśmiechając się krzywo na wspomnienie pewnego sierżanta z wyrzutnią rakiet, "Że sąsiednia sekcja ma sprawną Chimerę. Jestem pewien, że major Grel nie odmówi prośbie inkwizytora, zwłaszcza takiego, którego ochroniarz tak się dziś przysłużył jemu i jego ludziom."
"Doskonale," stwierdził Farnsworth. Może ten dzień nie był jeszcze stracony.
"I lepiej się pośpieszmy," rzucił cicho Nico. "Znaki nie są dobre."
"Nienawidzę, kiedy to mówisz," jęknął Ash.
Ja również, pomyślał Farnsworth.
Gwardziści strzelali. Robale parły naprzód. Powietrze było ciężkie od zapachu kordytu, rozgrzanego metalu, ozonu, promethium i spalonego mięsa, i gęste od promieni lasera, metalowych i chitynowych pocisków i strug kwasu. Tyranidy wciąż nadchodziły, galopując, skacząc i pełzając, przedzierając się poprzez ruiny budynków, zagruzowane ulice, wraki rozbitych pojazdów i barykady z właściwą sobie, jednomyślną, pozbawioną instynktu samozachowawczego determinacją. Gwardziści witali je ścianą ognia, z podobną, ponurą determinacją. To był ich świat i, na Imperatora, gotowi byli umrzeć, zanim oddaliby go tym przeklętym potworom. I umierali. Ale trzymali linię.
Ash zaklął kuląc się za na wpół zburzoną ścianą, gdy gruzowisko w pobliżu rozorały seria z jednej z tych nie-świętych biologicznych broni. Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Wychylił się by posłać w kierunku szarżujących robali serię zabójczych impulsów twardego światła ze swojego Triplexa, po czym znowu przykucnął za ścianą, spoglądając w kierunku pobliskiego stanowiska dowodzenia. Tę szumną nazwę nosiła pośpiesznie wygrzebana w gruzie dziura otoczoną niskimi barykadami z worków z piaskiem i przygodnego złomu, gdzie rozłożyła się sekcja dowodzenia kompanii trzymającej tą przecznicę (Szósta Siedemnastego Regimentu Resurgamu), i gdzie teraz przebywała reszta jego towarzyszy.
Inkwizytor Jon Farnsworth był opoką spokoju. Był nieco zgarbiony, by lepiej wykorzystać zapewnianą przez barykady osłonę, ale nikt nie śmiałby, ani nawet nie pomyślałby, o nazwaniu tego całkowicie pragmatycznego zachowania strachem. Z kamienno stoickim wyrazem pobrużdżonej twarzy wyglądał na pole bitwy. Jednie ktoś, kto znał go tak dobrze – czy może raczej tak długo – jak Ash, potrafił zidentyfikować na jego twarzy jakąś emocję, i bynajmniej nie był to strach czy nawet obawa. Raczej irytacja. Tak, obecna sytuacja zdecydowanie pokrzyżowała im plany. Ich rozbita Chimera stała nieopodal, z kadłubem i gąsienicami na wpół rozdartymi i oplecionymi mackowatymi pnączami pocisku z Ciernistego Dusiciela. Od kiedy się z niej wydostali Farnsworth nie poświęcił jej więcej jak przelotnego, skrycie zdegustowanego spojrzenia. Ash też wolał nie patrzeć na wrak. Przypominał mu o tym, że mógł skończyć jak jego kierowca, zgnieciony na papkę przez eksplozyjnie rozrastający się obcy organizm.
Nico stał obok inkwizytora, szczelnie okryty ciężkim, sięgającym ziemi płaszczem, z kapturem naciągniętym nisko na twarz. Wyglądał przez to jak ciemna, wysmukła i śmiertelnie cicha iglica. Stał w pełni wyprostowany, nie udając nawet, że korzysta z osłony i sprawiał wrażenie, że otaczający ich chaos i trwająca czasem dosłownie kilkanaście metrów dalej walka na śmierć i życie nie obchodzi go i nie dotyczy. Stał całkowicie spokojnie i nieruchomo pośród krzyżujących się serii i śmigających odłamków, obojętny na pobliskie eksplozje, na dźwięk których wszyscy wokół odruchowo kurczyli ramiona, jakby zupełnie nie dbał o własne bezpieczeństwo. Może to dzięki jednej ze swoich nienaturalnych mocy po prostu wiedział, że nie zostanie trafiony, że dzisiaj nie zginie? A co do umierających Gwardzistów, rzeczywiście, cóż mogli go obchodzić? Ash zaklął w duchu i po raz kolejny stłumił w sobie chęć zrównania jego chudej dupy z gruntem.
Maya jak zawsze stanowiła mocny kontrast dla Farnswortha i Nico. Niska i drobna, nawet w swoim pancerzu i płaszczu, ruchliwa i rwąca się do działania. Jej emocje były wyraźnie wypisane na jej skażonej kilkoma bliznami, lecz wciąż pięknej, elfiej buzi, widoczne i wyraźne dla całego świata. W bystrych oczach patrzących zaczepnie spod nierównej, czarnej grzywki płonął bitewny ogień. Przy swoim inkwizytorze była jak bojowy pies czekający na spuszczenie z łańcucha, na rozkaz do akcji, gdy jak pocisk typu odpal-i-zapomnij wystrzeli, by zgładzić wrogów Imperatora i Świętej Terry. Ta myśl zawsze napawała Asha dziwną, gorzko-słodką mieszanką smutku, złości i dumy.
"Niech Warp pochłonie te nie-święte wybryki natury," mruknął Farnsworth. "Jeżeli ten sektor padnie, możemy już nigdy nie dotrzeć do celu."
"Przynajmniej będzie bezpieczny," zauważył Nico swoim nieludzko akcentowanym, cichym głosem. "Pożeracz go nie użyje, a nikt inny nie będzie w stanie go zdobyć."
Inkwizytor chrząknął cicho, co było u niego odpowiednikiem poirytowanego parsknięcia.
"Wytrzymają," stwierdziła stanowczo Maya, nie odrywając intensywnego spojrzenia od walczącej Gwardii. "To dobrzy ludzie. Mają wolę i wiarę. Dadzą radę."
Farnsworth skinął głową. Tak, wyglądało na to, że dziewczyna (jak długo będzie od niego trzy razy młodsza – czyli zawsze – zawsze będzie dla niego dziewczyną, niezależnie od jej własnego wieku) miała rację. Zwijający się jak w ukropie nieopodal major Marcus Grel i jego komisarz Jolan Ferra prowadzili doskonałą kompanię. Ich ludzie byli dobrze wyszkoleni, zmotywowani, doświadczeni, i twardzi. Umierali, to było nie do uniknięcia. Ale, choć kompania miejscami była niemalże w strzępach, wśród jazgotu las-karabinów, terkotu auto-działek, ryku miotaczy płomieni, eksplozji granatów i zgrzytu bagnetów jakimś sposobem nawet bez ciężkiego wsparcia zabierali ze sobą wystarczająco dużo Tyranidów by powstrzymać ich marsz. To był ich świat i płacili za niego krwią, nie cofając się nawet o cal. Oczywiście, nawet jeżeli kompania majora Grela zwycięży i utrzyma ten sektor, cała planeta wciąż mogła zostać stracona. Ale to było całkowicie poza kontrolą inkwizytora i pozostawało bez wpływu na jego plany, odsunął więc od siebie tę niemiłą myśl. Nie, żeby mógł sprawować wielką kontrolę nawet nad swoją obecną sytuacją. Umiłowany Imperatorze, przeklnij te cholerne robale!
Święta Terro, chyba pomyślał to w złą godzinę! Tyranidy rzuciły się naprzód z nową energią, gdy strumień ohyd wylewający się z ulic i ruin naprzeciwko pozycji kompanii, który wydawał się właśnie słabnąć, trysnął z nowym, przerażającym wigorem. Gwardziści nie oddali pola. Z ponurą determinacją stawili czoła nowej fali nieludzkiego wroga.
Ash ze swej strony klął już nieprzerwanym strumieniem dołączając do ściany ognia, którą Szósta Kompania postawiła na drodze szturmujących obcych. To nie tak miało wyglądać. Miał nadzieję, że jeżeli dorwie go jakaś koszmarna bestia, ktoś w okolicy zachowa dość zimnej krwi by skrócić jego śmierć strzałem w głowę. Miał nadzieję, że to będzie Maya. W niezmordowanie nadciągającej hordzie dostrzegł przynajmniej dwa "mioty" Wojowników. I coś prawie tak wielkiego jak czołg, z dwoma parami straszliwych, podobnych kosom ramion. Carnifex. Cudownie. To zdecydowanie nie tak miało wyglądać. I co teraz, wasza inkwizytorska mość?
Było jasne, że Gwardia nie wytrzyma już długo. Horda zmutowanych potworów powoli lecz nieubłaganie pochłaniała pozycje ludzkich żołnierzy. Jedna po drugiej padały barykady, cichły stanowiska ogniowe. Ash, blady i zlany potem, nie zdejmując palca ze spustu patrzył, jak ginie ostatnia drużyna broni ciężkiej na ich odcinku. Stanowisko auto-działka zostało zalane koszmarną falą pokracznych stworów, które zbite w kupę wydawały się składać wyłącznie z szarpiących szponów i drących, zębatych paszczy. Gwardziści drogo sprzedali życie. Działko strzelało dosłownie do ostatniej chwili, strzelec zaciskał palec na spuście nawet, gdy tyranidzki Rozpruwacz odgryzał mu tą dłoń. A potem wszystko znikło w kuli ognia, gdy pożerany żywcem ładowniczy zdążył wyszarpnąć zawleczkę z granatu, który dodatkowo zdetonował całą pozostałą amunicję.
A potem nagle nadszedł ratunek.
Na stanowisku dowodzenia, gdzie major, jego komisarz, ich świta oraz inkwizytor Farnsworth, Nico i Maya szykowali się już do swej ostatniej walki, kompanijny vox zgrzytnął nagle włączając się na nową częstotliwość i przemówił lakonicznym głosem zniekształconym nie tylko przez odbiornik, ale też ryk silnika i maskę tlenową.
"Szósta Siedemnastego, tu Skrzydło Delta Dwa Siódmej Myśliwskiej, co powiecie, odbiór?"
Operator voxa, z wyrazem twarzy w którym niedawna desperacja mieszała się z niedowierzającą jeszcze nadzieją, skrzyżował spojrzenia z majorem Grelem. Major, z podobnym wyrazem twarzy, skinął tylko krótko głową. Nie było ani sekundy na wahanie ani formalności.
Operator rzucił się do mikrofonu, wdusił przycisk nadawania i krzyknął: "Delta Dwa, tu Szósta! Deszcz! Sprowadźcie nam deszcz!" Dopiero po chwili niemalże desperackim tonem dodał: "Odbiór?"
"Szósta, Delta Dwa, zrozumiano. Nadchodzi deszcz. Bez odbioru," skrzypnął głos z voxa.
Niebo nad polem bitwy było zasnute dymem, lecz prawie bezchmurne. Zupełnie nie zanosiło się na burzę. A jednak zagrzmiało. A potem z rykiem silników z góry spadło skrzydło Sępów.
< Rammstein – “Feuer Frei” >
Rozdzierane powietrze wyło gdy kanciaste, dwóogonowe kanonierki runęły na masę robali jak pięść samego Imperatora. Ku nadlatującym Sępom sięgnęły smugi chitynowych pocisków i bio-plazmy, bezskutecznie jednak. Jedna z kanonierek została wprawdzie trafiona, lecz nie dość mocno by ją zatrzymać. Ciągnąc za sobą smugę dymu kontynuowała nalot. Cztery maszyny przemknęły wzdłuż szerokiej przecznicy, zasypując skłębioną hordę Tyranidów gradem eksplodujących pocisków i strumieni twardego światła ze swoich ciężkich bolterów i podwieszonych pod skrzydłami działek laserowych, wyrąbując w szeregach robali szerokie, krwawe przesieki. A wszystko, co przeżyło bezpośredni ostrzał stało się celem bomb kasetowych i zapalających, które imperialne maszyny zrzucały tuż za sobą. Dźwięk kruszonych pancerzy i dartego mięsa był słyszalny nawet przez ryk broni, eksplozji i silników, a przypominał odgłosy słyszane, gdy ktoś bardzo głodny pożera homara. W przeciągu kilku sekund ulica i okoliczne ruiny zamieniły się w rzeźnię.
Przez krótką chwilę cudownie ocaleni gwardziści skamienieli, gapiąc się na jatkę w niemym, osłupiałym niedowierzaniu pośród cichnącego w oddali ryku silników, który przy zakończonej właśnie kanonadzie wydawał się głuchą ciszą. A potem zareagowali w jedyny możliwy sposób. Chóralny ryk zwycięstwa był prawie tak głośny, jak niedawne eksplozje. Ash nie mógł się powstrzymać przed dołączeniem do niego.
Oczywiście nie wszystkie Tyranidy zginęły w nalocie, jednak w porównaniu do nieprzeliczonej hordy, jaką prezentowały przed chwilą, niedobitki, które przedzierały się teraz przez zwały rozszarpanych zwłok towarzyszy, choć wciąż liczne, wydawały się ledwie garstką.
"Chwalcie Imperatora i podajcie amunicję! Zwyciężymy!" zakrzyknął komisarz Ferra.
"Tak jest! Naprzód, zmiażdżyć ich!" wrzasnął major Grel chwytając moment. Wdrapując się na barykadę dobył swego pistoletu laserowego i imponującym strzałem z ponad trzydziestu metrów powalił szarżującego Gaunta.
Gwardziści Szóstej Kompanii nie potrzebowali więcej zachęty. Z nowym zapałem wznowili ogień, po czym powoli zaczęli posuwać się naprzód, przechodząc do ostrożnego lecz zdeterminowanego kontrataku. Imperator był z nimi. Zesłał swą zemstę na ich nie-świętego wroga i pozwoli im zwyciężyć. Krew ich towarzyszy nie pójdzie na marne. Ich planeta, ich dom nie ulegnie najeźdźcy. Teraz wypalą ten wynaturzony rak ze swego świata.
"Dzięki niech będą Jemu na Świętej Terzrze," westchnął inkwizytor. "Wiedziałeś, że tak to się skończy?" zapytał spoglądając nieco oskarżycielsko na swego tajemniczego sprzymierzeńca. Nico ledwo zauważalnie wzruszył ramionami pod płaszczem. Ash mógł przysiąc, że pod kapturem i ukrytym pod nim hełmem nieludzki psyker pozwolił sobie na pełen wyższości uśmieszek.
"Pomóc im, wasza inkwizytorska mość?" zawołał Ash spod swojej ściany.
"Każdy karabin przyda się dla wypełnienia dzieła Imperatora," zawyrokował poważnie Farnsworth. Ash uśmiechnął się pod wąsem, jak zawsze gdy był świadkiem, jak Jon Farnsworth przybiera swą publiczną, inkwizytorską personę.
"Baw się dobrze," zachichotała Maya. "Tylko nie odchodź za daleko."
"Właśnie," przytaknął Farnsworth. "Wciąż musimy zdobyć jakiś transport."
"A tylko ja w tej bandzie umiem prowadzić," zgodził się Ash ze złośliwym uśmiechem. Odwrócił się i ruszył za gwardzistami, z karabinem gotowym do strzału.
Sytuacja wyglądała teraz niespodziewanie dobrze. Losy bitwy odwróciły się. Teraz to Gwardziści posuwali się naprzód, choć wolniej niż wcześniej Tyranidy, ubezpieczoną tyralierą odbierając obcym pole, kładąc przed sobą pokotem zdruzgotane resztki roju.
I nagle wszystko wzięło w łeb.
Tyranidy wydawały się skończone. Gwardziści zbliżali się właśnie do drugiej strony ulicy, gdzie część budynku zawaliła się podczas ataku Sępów, tworząc spore zwałowisko gruzu i metalu poprzetykane zmiażdżonymi tyranidzkimi trupami.
Zwałowisko poruszyło się.
Najbliższa drużyna przystanęła ostrożnie, zajmując ubezpieczone pozycje i szykując się by powitać cokolwiek wyłoni się z gruzów nawałą ognia ze swych karabinów laserowych.
Zwałowisko eksplodowało.
< Korn – “It's Me Again” >
Z mrożącym krew w żyłach rykiem, pięciometrowy, zwalisty jak buldożer potwór odrzucił z siebie przygniatające go gruz i trupy, rozrzucając je wokoło jak szrapnele.
"Carnifex!!!" wrzasnął najbliższy gwardzista, rzucając się w tył i otwierając ogień. Ułamek sekundy później jego ciało, teraz rozdzielone w pasie na dwie części, zostało ciśnięte w powietrze jak szmaciana lalka niemalże niedbałym wymachem jednej z potężnych kos służących tyranidzkiemu monstrum za ramiona.
Carnifex nie pozostał nienaruszony przez niedawny nalot. Jedno z jego ramion zamieniło się w postrzępiony kikut a grzbietową skorupę znaczył szlak spękanych, krwawiących kraterów po pociskach z ciężkiego boltera. Jednak rany te wydawały się nawet go nie spowalniać. Z szybkością ruchów absolutnie przerażającą u tak ogromnego stworzenia runął na imperialnych żołnierzy.
Dwóch gwardzistów spanikowało i rzuciło się do ucieczki, lecz reszta drużyny dzielnie - desperacko – stawiło czoła obcej ohydzie, dźgając w potwora promieniami laserów ze swej broni. Zupełnie bezskutecznie. Gruby pancerz ze zmutowanej hiper-chityny został ledwo naruszony ludzką bronią, a chwilę później wyrosłe z tego samego materiału szpony-kosy zamieniły strzelców w krwawe ochłapy, drąc ich pancerze osobiste i ciała jak mokrą tekturę.
Farnsworth spojrzał na Mayę i napotkał wyczekujące spojrzenie wściekle zielonych oczu. Westchnął cicho przeczesując palcami swoje siwe włosy w geście tłumionej irytacji. Nic dzisiaj nie szło jak należy.
"Zmiażdż to plugastwo," rzucił krótko.
"Ku Jego chwale," odpowiedziała, a na jej twarzy wykwitł drapieżny uśmiech.
< Disturbed – “Indestructible” >
"O, kurde," sapnął Ash zarywając nogi w ziemię na widok masakry, jak rozpoczęła się nie dalej jak pięćdziesiąt metrów od niego. Dla czegoś tak szybkiego jak Carnifex pięćdziesiąt metrów nie było zbyt wielką odległością.
Kawałek dalej komisarz Ferra stanął na drodze uciekinierów z pierwszej drużyny zaatakowanej przez potwora. Pierwszy z nich opanował się na sam widok jego uniformu, z wyrazem wstydu i nowej determinacji na twarzy odwracając się z powrotem do wroga i rzucając w desperacką walkę. Sekundę później zmienił się w płonące strzępy gdy Carnifex splunął w niego kulą migotliwej, boleśnie jasno zielonej bio-plazmy. Drugi miał dość. Jedyne, do czego skłonił go widok komisarza kompanii, to szybsze przebieranie nogami. Chwilę później celny strzał z pistoletu boltowego Ferra eksplodował jego głowę jak arbuz.
"Broń ciężka! Znaleźć mi jakąś broń ciężką!" grzmiał czyjś głos ponad jazgotem karabinów, wrzaskiem ludzi i rykiem Tyranida.
Nagle jakiś ciemny kształt przemknął obok Asha. Najemny żołnierz zaklął cicho, patrząc jak biegnąca postać bez trudu pokonuje zasłane trupami gruzowisko i wskakuje na przewrócony wrak pojazdu naziemnego.
"Trzymaj się, mała" mruknął. "I... Niech On ma cię w swojej opiece," dodał po chwili niechętnie.
Maya, kucając na szczycie wraku, spojrzała na miotającego się w krwawym szale super-robala, rozszarpującego dzielnych gwardzistów, wciąż desperacko próbujących powalić go samą tylko bronią ręczną. Wyprostowała się i sięgnęła do kabur na biodrach. W biegu odrzuciła płaszcz, jej czarna, biało akcentowana zbroja zasilana była teraz doskonale widoczna. Stylizowana biała lilia na prawym naramienniku, imperialny orzeł na lewym, ikona Ordo zawieszona na łańcuchu przy pasie. Nie mogło być pomyłki. Adepta Sorarita z Order Militant. Siostra Bitwy. Oto kim była. Żadnego wahania, żadnego strachu. Maya wycelowała swoje pistolety boltowe, zmówiła szybką, cichą modlitwę, zwolniła bezpieczniki i nacisnęła spusty.
Carnifex ryknął wściekle gdy czternastomilimetrowa, rakietowa amunicja zaczęła eksplodować na jego korpusie. Przeciwpancerno-fragmentujące pociski z boltera miały wystarczającą siłę ognia, by go uszkodzić, choć nie od razu. Bestia zwróciła się ku potencjalnie groźniejszemu przeciwnikowi i runęła w jego kierunku, po drodze jakby od niechcenia roztrącając i miażdżąc gwardzistów, którzy nie zdążyli zejść mu z drogi.
Maya utrzymywała ostrzał do ostatniej chwili, raz po raz naciskając naprzemiennie spusty, zasypując głowę szarżującego tyranidzkiego monstrum gradem kul w rytmie głuchych detonacji. Paszcza Tyranida znikła w ogniu i dymie eksplozji, lecz po chwili wyłoniła się znowu. Pokiereszowana, bez jednego oka, z krwawiącymi dziurami wyrwanymi w pancerzu i szczękach wyglądała jeszcze upiorniej niż wcześniej. Carnifex zdawał się wcale nie zwracać uwagi na rany, gdy ryknął przeciągle, rozpościerając swoje trzy sprawne ramiona. Maya przykucnęła, wciąż strzelając.
Ramiona-kosy Carnifexa zwarły się na wraku jak potworne nożyce do metalu, a ułamek sekundy później cała wielotonowa masa obcego wpadła na zniszczoną maszynę w pełnym pędzie, w mgnieniu oka roznosząc wrak na strzępy.
Mayi już tam nie było. Szybowała w powietrzu po potężnym, wspomaganym serwomotorami zbroi skoku w tył, w locie odpalając ostatnie pociski z magazynków swych pistoletów. Carnifex, prawie nie spowolniony w swym galopie przez przedarcie się przez wrak, uniósł ku niej na wpół zmasakrowaną lecz wciąż sprawną, rozwartą paszczę, w głębi której zalśnił chorobliwie zielony blask.
Ostatni bolt Mayi bezbłędnie trafił pomiędzy rozchylone szczęki potwora, eksplodując mu głęboko w gardle, brutalnie gasząc rodzące się tam lśnienie. Zamiast bio-plazmą, Carnifex rzygnął fioletową juchą i zatoczył się w biegu, po raz pierwszy widocznie pod wrażeniem otrzymanych ran.
Kucający za barykadą Ash zdezorientowany rozejrzał się wokół, gdy kwitujące wyczyn Mayi okrzyki radości i wsparcia uświadomiły mu, że bynajmniej nie jest jedyną osobą w okolicy, która jak urzeczona wpatruje się w toczący się pojedynek. Nie było już więcej Tyranidów, ten Carnifex był ostatni. Gwardziści Szóstej Kompani czaili się teraz wokół, czekając by wspomóc – lub pomścić – tę dzielną Siostrę, która dla nich rzuciła wyzwanie wynaturzonej bestii, której wcześniej sami nie mogli pokonać.
Maya wylądowała odrobinę tylko chwiejnie, miażdżąc gruz pod pancernymi buciorami zbroi. Odrzuciła puste pistolety – nie było czasu na chowanie ich do kabur, Carnifex był tuż, tuż – sięgnęła do wystającej nad jej prawym ramieniem rękojeści i wybiegła Tyranidowi na spotkanie. Uruchamiany miecz łańcuchowy wypełnił powietrze wściekłym, metalicznym jazgotem, zagłuszając jej własny okrzyk bojowy.
Wrzask robala pełen był żądzy krwi, gdy zamachnął się na Mayę swymi kosami. Siostra błyskawicznie skróciła dystans, nurkując pod śmiercionośnymi kończynami i przetaczając się do przyklęku przyłożyła całą siłę, jaką mogła wydobyć z siebie i zbroi, poprzez miecz, do kolana Carnifexa. Jazgot miecza i ryk potwora jednocześnie zmieniły się w wycie, gdy adamantowe, rozpędzone do kilkuset kilometrów na godzinę zęby wcięły się w chitynowy pancerz i ciało pod nim.
Carnifex zarobił nogami, utykając zatańczył w miejscu obracając się w niemalże piruecie by odsunąć uszkodzoną nogę od ataku i wprowadzić wroga w zasięg przynajmniej jednego ze swoich ramion. Scena mogłaby być nawet zabawna, gdyby nie była tak przerażająca. Jedna z monstrualnych kos dźgnęła w dół z nieludzką prędkością.
Maya odskoczyła o krok z podobną, szokującą szybkością. Z mocą i gracją na jaką pozwalała tylko zbroja zasilana zmieniła kierunek odpychając się drugą nogą i z szerokiego zamachu z półobrotu cięła w ogromny pazur zanim zdążył zawrócić po chybionym ciosie. To był błąd. Miecz łańcuchowy zawył wgryzając się do połowy w kościano-chitynową kosę, po czym stanął, zajęczał i niespodziewanie szarpnął się w dłoni Mayi. Miała tylko ułamek sekundy, by zorientować się, że w obecnej pozycji nie jest w stanie przyłożyć wystarczającej siły by dokończyć cięcie. Tym razem nie zdążyła zareagować.
Tyranid szarpnął ramieniem, wyrywając rękojeść uwięzłego w nim teraz miecza z rąk Mayi i całkiem wytrącając ją z równowagi. Upadła z chrzęstem zbroi na gruzie, odruchowo przetoczyła się w bok. Nieco za wolno.
Z gardeł obserwujących gwardzistów wyrwał się jęk przerażenia, gdy drugie z ramion potwora opadło jak włócznia, miażdżąc i przebijając ceramitowo-plastalowy pancerz naramiennika dziewczyny. Ostrze minęło jej ciało o włos, jednak przeszło na wylot przez zbroję przyszpilając ją do ziemi. Carnifex wydał z siebie głęboki, grzmiący dźwięk, jak pomruk zadowolenia. Kolejny pazur-kosa wzniósł się niemalże leniwie nad piersią Mayi.
Czas zdał się zwolnić. Dopiero teraz można było naprawdę docenić, jak mała wydawała się ta drobna kobietka przy zwalistym, kilkutonowym ogromie tyranidzkiego monstrum. Pod zbroją Maya spływała potem, a jej serce kołatało tak, że spodziewała się, że lada chwila wyskoczy jej z piersi i przebijając napierśnik rzuci na spotkanie wymierzonego w nie szponu. I chyba popuściła. Była przerażona. Ale nie, zbeształa się w myśli. Nie wolno się bać. Strach to śmierć duszy. Jak ją nauczono opanowała się kilkoma głębokimi oddechami. Przyjmie śmierć z godnością. Bez strachu już, jedynie z pogardą spojrzała w jedyne pozostałe, ohydnie żółte, nieludzkie oko Carnifexa. Próbowała. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy. Pozostało jej tylko mieć nadzieję, że Imperator łaskawie spojrzy na jej służbę i nie pozwoli jej śmierci pójść na marne. Żegnaj, braciszku...
"Żryj to, przeklęty zasrańcu!" wrzasnął ktoś, posyłając serię z karabinu laserowego prosto w pysk zgarbionego nad swoją ofiarą potwora. To było jak sygnał. Ze wszystkich stron gwardziści poderwali się z krzykiem i otworzyli ogień, na chwilę prawie całkiem przesłaniając wielkiego Tyranida wiązkami laserów. Tym razem, dzięki zmasowaniu ognia, udało im się nawet go zranić, nie zdałoby się to jednak na wiele. Carnifex warknął bardziej z irytacji niż bólu i ruszył by dokończyć Mayę. I wtedy właśnie z nikąd nadleciała rakieta.
Przeciwpancerna głowica krakowa uderzyła i z głuchym łupnięciem implozji wyrwała wielką, krwawiącą dziurę w lewym boku maszkary. Robal kwiknął i szarpnął się z zaskoczenia i bólu, niemalże upadając na bok, powstrzymując się od upadku podpierając się jednym z ramion. Jego gwałtowny ruch wyszarpnął również jego drugie ramię ze zrujnowanego naramiennika leżącej dziewczyny.
Maya była na nogach prawie zanim jeszcze przebrzmiała detonacja rakiety. Rzuciła się ku wbitemu w ziemię ramieniu, którego Carnifex użył jako podpory – temu samemu, które wcześniej próbowała skrócić, w którym wciąż tkwił jej miecz. Całym ciężarem naparła na rękojeść i osłonę ostrza, zaciskając dłoń na spuście. Miecz łańcuchowy zgrzytnął, ryknął, jęknął i z suchym, wywołującym dreszcze trzaskiem przepołowił biologiczne ostrze Tyranida.
Carnifex wrzasnął tracąc równowagę, z łoskotem opadając na kolano. Maya jednym susem znalazła się na jego nowo-uszkodzonym ramieniu gdy opadło ku ziemi. Mogła niemal przysiąc, że, gdy jej twarz na chwilę znalazła się na wysokości jego paszczy, w jego nieludzkim spojrzeniu dostrzegła coś jak osłupiałe, niedowierzające zdumienie. A potem ta chwila minęła i Maya wybiła się silnym kopnięciem, lądując na karku potwora. Nadludzkim prawie wysiłkiem złapała równowagę, po czym płynnie obróciła się i zsunęła by usiąść okrakiem na jego grzbiecie.
Gwardziści, którzy przestali strzelać gdy nadleciała rakieta, patrzyli w niemym osłupieniu, jak ryczące łańcuchowe ostrze wznosi się w dwuręcznym chwycie, a następnie opada szerokim łukiem i z przeraźliwym jazgotem wcina w pancerną czaszkę Carnifexa.
Monstrum zawyło rozpaczliwie, miotając się i zataczając na wszystkie strony i wymachując dwoma pozostałymi kosami, próbując zrzucić lub strącić przeciwnika. Chitynowe ostrza minęły Mayę o włos. A potem było już za późno.
Przerośnięta, ciężka piła łańcuchowa, którą w rzeczywistości był miecz, pokonała naruszoną boltami i laserami pancerną skorupę na czasze Tyranida i wcięła się w jej soczystą zawartość. Fioletowa posoka i wilgotne strzępy tkanki trysnęły fontanną spod dziko wirujących zębów miecza. Carnifex wydał ostatni dźwięk, coś pomiędzy rykiem a gulgotem, szarpnął się zupełnie bez koordynacji, i zwalił na plecy z dudniącym tąpnięciem. To wreszcie, niestety za późno by go uratować, zrzuciło Mayę z jego grzbietu. Dziewczyna znikła z drugiej strony cielska z zaskoczonym, mało godnym piśnięciem. Ogromny Tyranid ostatni raz wierzgnął, smagnął gruzowisko ogonem, po czym znieruchomiał na zawsze.
Gwardziści Szóstej Kompanii czekali w pełnej napięcia ciszy, wpatrując się w znieruchomiałe truchło robala. Dał się słyszeć zgrzyt metalu na gruzie. Z zasłoniętej strony trupa wyłoniło się szczupłe, opancerzone ramię i chwyciło za wystający kawał pancerza powalonego potwora. Maya podciągnęła się i wgramoliła na zdewastowaną skorupę Carnifexa. Jej twarz, włosy, pierś i ręce były obficie zachlapane fioletową juchą. Wyprostowała się i powiodła spojrzeniem po pełnych zdumionego podziwu i szacunku twarzach żołnierzy. Nigdy nie była przesadnie skromna, ale poczuła, że pod ciężarem tych spojrzeń trochę się rumieni. Uśmiechnęła się do nich.
"Chwałą Jemu na Świętej Terzrze! Zwycięstwo!" krzyknęła.
Gwardia odpowiedziała zgodnym, ryczącym chórem. Na chwilę z żołnierzy uszło całe napięcie. Zwyciężyli. Ich świat wciąż był zagrożony, wojna była jeszcze daleka od zakończenia. Ale ta bitwa, ten dzień, należały do nich. Imperator ocalił ich w najczarniejszej godzinie – dwa razy! – zsyłając im swoje podniebne anioły zemsty, a potem tą niesamowitą Siostrę. Z takimi znakami, jak mogli jeszcze wątpić w ostateczny tryumf Człowieka?
Maya zaśmiała się i pomachała do Asha, który szczerzył się do niej, nonszalancko opierając się o barykadę z pustą wyrzutnią rakiet opartą o ramię. Skąd ją wytrzasnął? Dziewczyna zachichotała gdy najemnika dopadł sierżant z drużyny broni ciężkiej, niechybnie przybyłej na pomoc z innego odcinka, i stanowczo zażądał zwrotu swojej broni. Ash musiał mu ją wyrwać, jak tylko się pojawili. Nie zaufałby nikomu innemu, że w takiej sytuacji użyje takiej broni skutecznie i jednocześnie bezpiecznie dla niej. Strasznie był nadopiekuńczy.
"Jak ona się nazywa?" zapytał ktoś w pobliżu, wśród harmidru wiwatujących gwardzistów. Ash, który zdążył się już opędzić od sierżanta żądającego z powrotem swej rury, odpowiedział: "Cade. Maya Cade."
Wieść rozniosła się lotem błyskawicy. Już po chwili gwardziści zaskandowali: "Cade! Cade!! Cade!!! CADE!!!" Ash przyłączył się do nich z przebiegłym uśmieszkiem. W końcu nie muszą wiedzieć, że to też jego nazwisko.
Major Grel i, szczególnie, komisarz Ferra nie byli może zbyt uszczęśliwieni tym przejawem kultu osobowości, ale ostatecznie nie mogli zaprzeczyć, że Maya naprawdę zasłużyła na uznanie, ani odmówić swoim ludziom prawa do radości. Do tego sama zainteresowana zachowywała się z należytą powściągliwością i bogobojnością. Ponowne zaprowadzenie dyscypliny w szeregach Szóstej Kompanii Siedemnastego Regimentu nie było trudne. Pomimo zmęczenia i ciężkich strat morale było wysokie, a żołnierze palili się do dalszego działania. Dziś byli zwycięzcami kroczącymi w łasce Imperatora.
Inkwizytor Farnsworth stłumił westchnięcie, patrząc na powracających powoli Mayę i Asha. Czasami czuł się już stanowczo za stary na takie zabawy. Do tego praca z tymi ludźmi przypominała czasem zaganianie kotów.
"Nie jesteś ranna?" zapytał Mayę.
"Tylko siniaki," odpowiedziała dziewczyna beztrosko.
"Dobrze. Dobra robota," skinął zdawkowo głową. Maya odpowiedziała skinieniem i zadowolonym uśmiechem.
"Skoro więc mocne wrażenia mamy już z głowy, czas wznowić naszą misję. A wciąż potrzebujemy transportu."
"Słyszałem z pewnego źródła," oznajmił Ash, uśmiechając się krzywo na wspomnienie pewnego sierżanta z wyrzutnią rakiet, "Że sąsiednia sekcja ma sprawną Chimerę. Jestem pewien, że major Grel nie odmówi prośbie inkwizytora, zwłaszcza takiego, którego ochroniarz tak się dziś przysłużył jemu i jego ludziom."
"Doskonale," stwierdził Farnsworth. Może ten dzień nie był jeszcze stracony.
"I lepiej się pośpieszmy," rzucił cicho Nico. "Znaki nie są dobre."
"Nienawidzę, kiedy to mówisz," jęknął Ash.
Ja również, pomyślał Farnsworth.